poniedziałek, 29 lutego 2016

Z pamiętnika "podróżnika", czyli iwa przygody z transportem publicznym

        <próbuje odplątać się z masy oblepiających go pajęczyn> Ekhem, dawno nikt tu nie sprzątał... ale nic to, jedziemy z tematem :p
Słowem wstępu - troszkę sobie transportem grupowym pojeździłem z tej prostej przyczyny, że dopiero niedawno dorobiłem się plastiku w ohydnym, różowym kolorze. I nie mówię tutaj o dowodzie :p
        Żeby był tu jako-taki ład, zaczniemy od rzeczy podstawowej, czyli rozkładu jazdy. Albo jego braku. Zawsze zastanawia mnie, jaką krzywdę zaznał Kwiat Młodzieży Polskiej (zwany dalej KMP) z metaforycznych rąk biednej, metalowej tabliczki, że urządził jej jesień średniowiecza. Chociaż, jakby się głębiej zastanowić, KMP musi doświadczać ujm wszelakich od chyba wszystkiego - żeby wymienić tylko rzeczy podstawowe, jak ławki, kosze na śmieci, przystanki, mury... psy, krowy i kapusta (suchar dla tego, kto zgadnie, do czego to nawiązanie :p subtelne niczym słoniowy ninja). Skąd wiem, że to KMP? Przystanki stoją pod szkołą. Oprócz niej są tam ze cztery domy na krzyż, tak że tego... "Po co rozkład na przystanku, skoro jest internet?" - spyta ktoś (taa, jasne :p). Może i jest, ale jak się mieszka w miejscu, o którego istnieniu nie wiedziałby nikt z zewnątrz, gdyby nie przebiegała przez nie droga krajowa, to się internetu nie ma przez dłuuuuuuuugi czas (czytaj - dopóki się nie pójdzie do szkoły średniej), a jak się go już dorwie, to rozkłady lądują w otchłani zapomnienia. Ale długie zdanie :o
        Dobra, teraz zmiana sytuacji - rozkład jest i nawet coś jedzie o.O Przynajmniej teoretycznie. Taka sytuacja: zachciało mi się pojechać do domu na jakieś długie weekendy, czy inne równie nieistotne dni wolne. Ten karkołomny wyczyn wymagał trzech kursów według schematu kwatera -> miasto 1 -> miasto 2 (swoją drogą jedno z drugim się nie lubi, o ichnich klubach sportowych nie wspominając) -> chata. Zajeżdżam ci ja na dworzec miasta 1, badam rozkład busów. Dobra nasza, dziesięć minut do następnego. No to czekam... dziesięć minut po rozkładowym czasie polazłem sprawdzić pekaesy (i nie chodzi tu o to, co miał Kiler na twarzy :p). Podobna sytuacja. No to znów czekam... Konkluzja - po ponad godzinie czekania na w sumie cztery różne kursy, które według rozkładu miały jechać, wróciłem wkurzony na kwaterę i się zalałem.
Skoro już przy busach jesteśmy - zauważyłem niepokojącą tendencję do słuchania przez kierowców Wawy, dzięki czemu mogłem się zapoznać z bardzo ambitnymi tekstami pokroju "Jesteś nic niewarta, ale i tak wezmę cię na warsztat". Byłem niemal tak szczęśliwy jak wtedy, gdy dzięki uprzejmości sąsiadów w akademiku mogłem się zapoznać podczas jednego weekendu około pięćdziesiąt razy z arcyhitem "Ruda tańczy jak szalona". Normalnie najlepsze wspomnienie z całych studiów.
        No to teraz czas na logikę tłumu :D Ja rozumiem, że siedzenie w busie/autobusie (słowniczek: bus - takie małe cóś, czym w większości przypadków dysponują prywatni przewoźnicy, autobus - większe cóś, nierzadko pamiętające czasy głębokiego PRLu, będące na wyposażeniu PeKaeSów) jest przyjemne (?), ale grupowa szarża ciężkiej kawalerii naprawdę nie jest potrzebna, bo owo ustrojstwo twierdzą w żadnej mierze nie jest, żeby je od razu trzeba było szturmem zdobywać. Chociaż z tym jakoś lepiej się zrobiło ostatnio (nie dotyczy KMP). Sprawa druga - wiem, że metalowa konstrukcja środka transportu może kojarzyć się z puszką, ale czy to oznacza, że trzeba zaraz przeprowadzać symulację sardynek? Bo upchania 12+ stojących osób w busie inaczej nazwać nie można. To zupełnie jak z taką jedną sąsiadką, która z tekstem "Ja się jeszcze zmieszczę" władowała się nam na siódmą (sic!) do malucha.
        I jedziemy dalej. Jak wszystkim wiadomo z poprzedniego posta (choć był tak dawno :p) - nie lubię ludzi. I jak w zdecydowanej większości staram się ich ignorować, tak niektóre osobniki po prostu nie dają żyć w spokoju. Jak reszta będzie tu opisana bez ładu i składu (czytaj - jak mi się przypomni), tak pierwsze miejsce zajmuje koleś od krakersów (albo innych chrupkich wypieków, wyrób spożywczy nie jest tu najważniejszy). Nie przeczuwając, co mnie czeka, udałem się na tyły autobusu (albowiem wszystkie miejsca były zajęte przez pojedyncze osoby + ich okrycia wierzchnie) i przycupnąłem pomiędzy dość chuderlawym gościem i jakimś śpiącym kolesiem. No i wszystko było w porządku, dopóki ten pierwszy (bo przecież nie drugi :p) nie wyjął paczki z szamunkiem... W życiu nie słyszałem, żeby ktoś równie głośno i nachalnie mlaskał (tak gardłowo, z chrząknięciami albo nawet chrumknięciami) o.O Facet tak walił decybelami, że zagłuszał mi muzę ze słuchawek. Paczka starczyła mu na jakiś kwadrans i już miałem nadzieję, że będzie dobrze... jednak on szybko pozbawił mnie złudzeń, wyciągając gumę do żucia...
Trzeba tutaj wspomnieć o dzieciakach, które na ogół potrafią porządnie uprzykrzyć podróż. Szczególnie jak zaczną rzygać. Raz, jadąc pociągiem, trafił mi się w przedziale taki jeden wielce irytujący (na szczęście nie rzygał). Przez dobrą godzinę molestował ojca o jakieś klocki (czy coś w ten deseń - to było ze trzy lata temu i niektóre detale się zatarły), w sensie żeby mu kupił. Potem się trochę zrehabilitował, bo zaczął śpiewać "Deszcze niespokojne" i "Rotę", ale nie tak łatwo puścić w niepamięć godzinę jęczenia.
A teraz pytanie natury filozoficznej - o czym można bite trzy godziny gadać przez telefon? Okazuje się, że o wszystkim od koloru stringów, przez problemy gastryczne zwierzaka, po wrednych szefów i szalone imprezy... których, jak się okazuje w trakcie paplania, nikt nie pamięta. Żeby nie było - nie podsłuchuję. Po prostu gadają tak głośno, że niesie się po całym wehikule (zagłuszając nawet hity pokroju "Ty jesteś ruda" - brawo, koleś, że ją uświadomiłeś - NIE dla nieznajomości koloru swoich włosów!). W ramach bonusu - widzieliście kiedyś pannę z 3-centymetrowymi pazurami próbującą potykać macany telefon? Przezabawne :D
        I tym optymistycznym akcentem zakończę, bo jakbym zaczął wszystko wymieniać, to zeszłoby do soboty -.-

poniedziałek, 19 października 2015

Empatia to dziwka, czyli i can feel ya

Powiem szczerze, że ludzie działają mi na nerwy. Jedni od pierwszej chwili, pierwszego wypowiedzianego zdania, pierwszego grymasu. Inni po pewnym czasie - tygodniu, miesiącu, czy nawet roku. Część zbiera wkurzające drobiny niczym zapomniany w kącie strychu mebel kurz, stając się w końcu nie do wytrzymania.
Istnieje jednak stosunkowo mały odsetek, który jestem w stanie tolerować i koegzystować z nim w spokoju. Wśród tego odsetka da się wyszczególnić jednostki, które jestem w stanie polubić. Osoby, które lubię z wzajemnością... cóż, pokuszę się o stwierdzenie, że dałoby się zliczyć na palcach. I to prawdopodobnie bez używania stóp. Sam nigdy nie nazwałbym się czyimś przyjacielem, gdyż mam silne przeświadczenie, że nie jestem w stanie dać z siebie tyle drugiej osobie, aby za takiego uchodzić. Dlatego, gdy pewien osobnik mnie tak nazywał, czułem się jak, nie przymierzając, Judasz. Ale to nie o tym miało być.
Przez lata spędzone w otoczeniu ludzi, którzy wciąż podnosili mi ciśnienie, nauczyłem się ignorować ich słowa, opinie, uczucia. Odgrodziłem się murem. Zamknąłem empatię w klatce. Jednak nie byłem w stanie jej całkowicie zabić. W tych rzadkich chwilach, kiedy pozwolę sobie uchylić lekko drzwi jej więzienia... gdy dopuszczę do siebie uczucia/przeżycia jednej z tych nielicznych, nieobojętnych mi osób... szpara prędko poszerza się pod naporem fali uczuć, wdzierającej się niczym tsunami. Skracając "barwne" opisy - po krótkim czasie wiem już co się dzieje z tą drugą osobą. Może i nie jest to stuprocentowe przełożenie, ale jestem w stanie to ogarnąć bez większych kombinacji. I tu zaczyna się problem, bo choć jestem w stanie wczuć się w tę personę, to już pomóc/uspokoić/pocieszyć itd. - już niekoniecznie. W związku z tym sytuacje te kończą się dla mnie zazwyczaj kacem moralnym, bo byłem w zasadzie bezradny. Dalej następuje lawina własnych odczuć/rozważań sensu istnienia, co niejednokrotnie kończy się zupełnie innym kacem dnia następnego.
Co ciekawe, już kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć, że sprawiam wrażenie godnego zaufania. Serio. Tak, ja. Razów, kiedy byłem ramieniem do wypłakania (tak w przenośni bardziej, bo jednak rzadko zdarza się, że ktoś mi się na barku rozkleja) nawet nie pomnę. Apogeum tego zjawiska był moment, gdy koleś po nie więcej niż kwadransie znajomości podzielił się ze mną swoim największym problemem życiowym, fundując mi tym samym dobre trzy dni rozwalonego mózgu. Tak, dnia trzeciego się upiłem. Dość mocno, o ile dobrze pamiętam. Zaiste, dziwne sytuacje.
Po co o tym piszę? Po prosu musiałem to z siebie w końcu wyrzucić. Przynajmniej tym razem się nie upiłem :p

wtorek, 13 października 2015

Piekło zakupowe, czyli co czyha w markecie

Widzisz to wąskie przejście? O, to tam. Jedyne którym możesz dostać się tam, gdzie leży to, po co przyszedłeś. Bądź więc pewny, że nim do owego przejścia dotrzesz, jakieś indywiduum stanie dokładnie tam i przez najbliższy kwadrans będzie się zastanawiać, czy kupić towar trzymany w prawej, czy lewej grabie. Jasne, można podejść i z kulturalnym "przepraszam" spróbować się obok przecisnąć. Problem w tym, że przejście zwykle jest na tyle wąskie, że manewr omijania się nie powiedzie, a po drugiej stronie kłębi się już masa ludzi z wielgachnymi wózkami rozstawionymi bez ładu i składu, tarasując trasę jeszcze bardziej. I tak miałeś się jeszcze rozejrzeć za czymś prawdopodobnie zbędnym, ale przynajmniej nie będziesz stać w korku.
Pół koszyka bibelotów później nareszcie udaje się dotrzeć po jedyną rzecz, której tak naprawdę potrzebujesz. Wyłączając banany, bo akurat były w promocji, ale i tak nie przetrwają do końca drogi do domu. Dobra, masz co chciałeś, więc pędzisz do kasy, ćwicząc po drodze omijanie przeszkód w postaci bezpańskich wózków, pozostawionych bez obstawy na środku alejki i pałętających się pod nogami rozwrzeszczanych (no bo kto to widział, żeby kiedyś w sklepie były cicho?) dzieci.
I tu następuje kolejny zonk - czynna jest tylko jedna kasa, a kolejka ciągnie się przez pół przybytku. No nic, stajesz w ogonku, mrucząc pod nosem wiązankę, której nie powstydziłoby się co najmniej pięciu szewców razem wziętych, i czekasz na cud. Albo otwarcie kolejnej kasy - jedno i drugie ma podobne prawdopodobieństwo wystąpienia. Dzieci nadal krzyczą. Babka, którą właśnie kasują, wzięła najmarniej pięć towarów, na które nie ma kodu, bo nowe i w ogóle. Tęsknie spoglądasz na stoisko alkoholowe, bo na trzeźwo ciężko tę mękę znieść. No ale nie wyjdziesz, bo cię potem nie wpuszczą. Nagle do twych uszu dociera niemal anielski głos: "Zapraszam do kasy numer pińćset". Zanim jednak udaje ci się zorientować, w którą właściwie to stronę, druga kolejka ma już dobre dziesięć metrów. Postanawiasz więc zostać w swojej, bo z przodu zostało tak z pięć osób. Pójdzie szybko, nie ma innej opcji... Po piętnastu minutach z zegarkiem w ręku i szaleństwem w oczach uświadamiasz sobie, że ludzie nawet przy kasie nie są pewni, czy aby wszystko wzięli, a płacenie kartą zajmuje im więcej czasu, niż babci w drugiej kolejce przeliczenie garści drobniaków. Nic to, myślisz, jeszcze tylko dwie osoby, na pewno będzie już szybko. Kolejne dziesięć minut i pół skasowanego towaru z wózka później, uświadamiasz sobie, że tamta kolejka już dawno się skończyła i kasa znów jest zamknięta - cóż, prawa supermarketu są brutalne i choćby nie wiem co, kolejka, w której akurat stoisz przesuwa się najwolniej. O, papieru zabrakło. O, rolek też. Kasjerka wyruszyła więc na wypad rabunkowy na inne kasy. Zawsze mogło być gorzej. Mogła być brzydka.
Uff, został już tylko jeden koleś z sumiastym wąsem i gderającą żoną. Jakoś to przeży... Łup! Babka z tyłu wali cię wózkiem w rzyć. Patrzysz na nią znacząco, ale ona akurat kontempluje skład zupki chińskiej, czy innego równie smacznego specyfiku. Dobra, spokój, już prawie jesteś na wylocie. Łup! Znów na nią łypiesz, a ona grzebie w torebce. Nic to, już za moment będą cię kasować. A nie - zmiana kasjerów. Łup! Odwracasz się znowu, bardziej niż lekko zirytowany, a tam baby nie ma. Widać skład zupki jednak był nieodpowiedni, a wózek potrąciło przebiegające dziecko. Chyba nie muszę o wrzasku wspominać?
W końcu, po jakichś czterdziestu minutach spędzonych w sklepie, udaje ci się zapłacić i pójść w swoją stronę. Pełen sukces, dzień uratowany etc., etc. Wychodzisz przed market a tam... pada, leje, wali żabami. Przyszedłeś piechotą. Bez parasola.

Ale po co?

Cóż, mógłbym napisać, że to głosy w mojej głowie kazały mi ten blog wysmażyć. Problem w tym, że nie ma w niej żadnych, często nawet rozsądku. No chyba, że uznać za takowy mój własny, kiedy gadam sam ze sobą.
W każdym razie z założenia będą tu lądować różne przemyślenia, dziwności, śmieszności i absurdy, które akurat się napatoczą. Jeśli ktoś wyrazi chęć, zakładając, że znajdą się tacy, którzy te wypociny będą czytać, czasem mogę wrzucić coś z mojego skromnego... "dorobku" pisarskiego (tu nastąpił wybuch szatańskiego śmiechu, który przeraża taką jedną koleżankę). Posty będą powstawać najprawdopodobniej bez ładu i składu, z chwilą gdy coś się napatoczy.
Na koniec tego nudnawego wstępniaka pozostaje mi tylko życzyć przyjemnej(?) lektury wszystkim, którzy tutaj zdryfują, przemierzając bezkres sieci...
A, byłbym zapomniał - nie, nie mam na imię Iwo :p