wtorek, 13 października 2015

Piekło zakupowe, czyli co czyha w markecie

Widzisz to wąskie przejście? O, to tam. Jedyne którym możesz dostać się tam, gdzie leży to, po co przyszedłeś. Bądź więc pewny, że nim do owego przejścia dotrzesz, jakieś indywiduum stanie dokładnie tam i przez najbliższy kwadrans będzie się zastanawiać, czy kupić towar trzymany w prawej, czy lewej grabie. Jasne, można podejść i z kulturalnym "przepraszam" spróbować się obok przecisnąć. Problem w tym, że przejście zwykle jest na tyle wąskie, że manewr omijania się nie powiedzie, a po drugiej stronie kłębi się już masa ludzi z wielgachnymi wózkami rozstawionymi bez ładu i składu, tarasując trasę jeszcze bardziej. I tak miałeś się jeszcze rozejrzeć za czymś prawdopodobnie zbędnym, ale przynajmniej nie będziesz stać w korku.
Pół koszyka bibelotów później nareszcie udaje się dotrzeć po jedyną rzecz, której tak naprawdę potrzebujesz. Wyłączając banany, bo akurat były w promocji, ale i tak nie przetrwają do końca drogi do domu. Dobra, masz co chciałeś, więc pędzisz do kasy, ćwicząc po drodze omijanie przeszkód w postaci bezpańskich wózków, pozostawionych bez obstawy na środku alejki i pałętających się pod nogami rozwrzeszczanych (no bo kto to widział, żeby kiedyś w sklepie były cicho?) dzieci.
I tu następuje kolejny zonk - czynna jest tylko jedna kasa, a kolejka ciągnie się przez pół przybytku. No nic, stajesz w ogonku, mrucząc pod nosem wiązankę, której nie powstydziłoby się co najmniej pięciu szewców razem wziętych, i czekasz na cud. Albo otwarcie kolejnej kasy - jedno i drugie ma podobne prawdopodobieństwo wystąpienia. Dzieci nadal krzyczą. Babka, którą właśnie kasują, wzięła najmarniej pięć towarów, na które nie ma kodu, bo nowe i w ogóle. Tęsknie spoglądasz na stoisko alkoholowe, bo na trzeźwo ciężko tę mękę znieść. No ale nie wyjdziesz, bo cię potem nie wpuszczą. Nagle do twych uszu dociera niemal anielski głos: "Zapraszam do kasy numer pińćset". Zanim jednak udaje ci się zorientować, w którą właściwie to stronę, druga kolejka ma już dobre dziesięć metrów. Postanawiasz więc zostać w swojej, bo z przodu zostało tak z pięć osób. Pójdzie szybko, nie ma innej opcji... Po piętnastu minutach z zegarkiem w ręku i szaleństwem w oczach uświadamiasz sobie, że ludzie nawet przy kasie nie są pewni, czy aby wszystko wzięli, a płacenie kartą zajmuje im więcej czasu, niż babci w drugiej kolejce przeliczenie garści drobniaków. Nic to, myślisz, jeszcze tylko dwie osoby, na pewno będzie już szybko. Kolejne dziesięć minut i pół skasowanego towaru z wózka później, uświadamiasz sobie, że tamta kolejka już dawno się skończyła i kasa znów jest zamknięta - cóż, prawa supermarketu są brutalne i choćby nie wiem co, kolejka, w której akurat stoisz przesuwa się najwolniej. O, papieru zabrakło. O, rolek też. Kasjerka wyruszyła więc na wypad rabunkowy na inne kasy. Zawsze mogło być gorzej. Mogła być brzydka.
Uff, został już tylko jeden koleś z sumiastym wąsem i gderającą żoną. Jakoś to przeży... Łup! Babka z tyłu wali cię wózkiem w rzyć. Patrzysz na nią znacząco, ale ona akurat kontempluje skład zupki chińskiej, czy innego równie smacznego specyfiku. Dobra, spokój, już prawie jesteś na wylocie. Łup! Znów na nią łypiesz, a ona grzebie w torebce. Nic to, już za moment będą cię kasować. A nie - zmiana kasjerów. Łup! Odwracasz się znowu, bardziej niż lekko zirytowany, a tam baby nie ma. Widać skład zupki jednak był nieodpowiedni, a wózek potrąciło przebiegające dziecko. Chyba nie muszę o wrzasku wspominać?
W końcu, po jakichś czterdziestu minutach spędzonych w sklepie, udaje ci się zapłacić i pójść w swoją stronę. Pełen sukces, dzień uratowany etc., etc. Wychodzisz przed market a tam... pada, leje, wali żabami. Przyszedłeś piechotą. Bez parasola.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz